O mój boże, jakie to było urocze!
Poznajemy Emmie Blue w momencie, w którym ma dwadzieścia dziewięć lat, szykuje się do spędzenia trzydziestych urodzin ze swoim najlepszym przyjacielem, ale poza tym jej życie to pasmo niepowodzeń. Jest niepewna siebie, zagubiona, bez rodziny i miejsca, które może nazwać swoim domem. A dodatkowo jest zakochana w swoim najlepszym przyjacielu, który prosi ją, aby została świadkową na jego ślubie. Czy może być gorzej?
Gdy poznajemy Emmie, nie sposób jej nie współczuć, bo jest to jak najgorszy sen - cokolwiek chcesz, aby było dobrze, nie będzie, bo wszystko wali się jak domek z kart. Ale w tym złych momentach jest światełko dobroci, bo kolejne dobre rzeczy przytrafiają się Emmie i kolejne się psują. To taka sinusoida z happy endem.
Tak naprawdę mogę powiedzieć, że już od samego początku wiecie, jak to się skończy, łatwo to przewidzieć, ale czy w jakimś stopniu umniejsza to historii? A gdzie tam! ja mocno kibicowałam Emmie w jej potknięciach, a gdy przydarzało się coś dobrego, moje serce rosło. Zakończenie - w punkt!
To taka historia, która ma przynieść pocieszenie, podnieść nas na duchu i pokazać, że nawet w pochmurne dni można się uśmiechnąć i to słońce w końcu wyjdzie. Jestem mega zadowolona z tej książki, cieszę się, że ją przeczytałam, bo dostarczyła mi mnóstwo pozytywnych emocji!
Lubię takie historie, przewidywalne ale wzruszające.
OdpowiedzUsuńOch, ona dokładnie taka jest :)
Usuń