Lubię pierwsze spotkania z autorami, bo najczęściej kończą się dobrze, a ja dopisuje kolejne nazwisko do listy. Przyznaję, że do Mossa nigdy mnie nie ciągnęło nie wiadomo jak, chociaż jego książki regularnie przewijają się na moich listach i w końcu nie wytrzymałam i musiałam sprawdzić, o co tu chodzi. Było warto!
Już od dłuższego czasu mój związek z kryminałami i thrillerami się sypie. Mam wrażenie, że wszystko, co najlepsze już za mną i coraz rzadziej trafiam na takie, przy których moja uwaga nie ucieka, a ja z niecierpliwością przebieram nóżkami i czekam, aż prawda wyjdzie na jaw. Dlatego tym bardziej jestem zaskoczona, że tak przepadłam w tej książce. Bardzo długo nie wiedziałam, o co tu chodzi i w jaki sposób to wszystko się łączy, po to te wszystkie postacie, ale mówię to z czystym sercem, że ta końcówka to był sztosik!
Uwielbiam takie historie, w których autor bądź też autorka powoli odkrywa karty, dodaje kolejne elementy, a na końcu, gdy wszystko łączy się w całość, ja zostaję ze szczęką na podłodze i taką totalną rozkminą, że: a) w ogóle tego nie przewidziałam; b) jak autor w ogóle na to wpadł i c) totalnie potrzebuję więcej. I to właśnie jedna z tych historii, bo na ostatnich zdaniach prawie przecierałam oczy z niedowierzania i ciężko było mi się pozbyć szerokiego uśmiechu, bo taki poziom szaleństwa to ja bardzo lubię.
Cieszę się, że nasze drogi się skrzyżowały i coś czuję, że jeszcze długo będę wspominać tą opowieść, a póki co jedyne co mi pozostaje, to sięgnąć po inne książki autora!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostawiając komentarz uzdrawiasz jedną magiczną istotę. Zostaw po sobie ślad!