Niezrozumiany.
To pierwsze słowo, które wpada mi na myśl, kiedy myśle o Vaughnie Spencerze. To też idealne słowo, którym określiłabym mój stosunek do tej książki. Nie rozumiałam Spence’a, nie wiedziałam, co nim kieruje, a przez to długo myślałam, że być może zbyt szybko sięgnęłam po ten tom, być może już mi przejadło, być może już znudziło.
Nic bardziej mylnego.
Ten chłopak wzniósł wokół siebie tak wysokie mury, że nawet my, jako czytelnicy nie byliśmy w stanie spojrzeć, co się za nimi kryje i zupełnie jak reszta świata mogliśmy być niezadowoleni, nieciekawi, być może nawet znudzeni jego postawą. Ale gdy teraz na to patrzę, muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem, że Shen w taki sposób poprowadziła historię, że Vaugh faktycznie był niczym balsamy drwal, pozbawiony serca i uczuć.
Dlatego też nie pochłonęłam jej z prędkością światła, jak pozostałe, bo choć to efekt zamierzony, to początkowo trochę mi to przeszkadzało i tych reakcji brakowało. Może i lepiej dla mnie, że miałam czas, aby to przetrawić i tym mocniej uderzyło we mnie, gdy prawda wyszła na jaw. Nie spodziewałam się tego, nie widziałam (a może nie chciałam widzieć), ale mimo wszystko jestem dumna z tego chłopaka i drogi, jaką przeszedł. Zdecydowanie nie jestem gotowa, aby pożegnać się z Grzesznikami i ich dziećmi i oddałabym wiele, ale przeżyć to jeszcze raz od nowa.
A tymczasem… Czas ruszać do Bostonu!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostawiając komentarz uzdrawiasz jedną magiczną istotę. Zostaw po sobie ślad!