Miałam już kiedyś podejście do książek Monforte, ale nie wiedzieć czemu zostawiłam jedną w połowie i nie wróciłam, choć pamiętam, że dobrze mi się ją czytało. Dlatego z uśmiechem podeszłam do tej pozycji, choć nie powiem - jak zobaczyłam, ile to ma stron mina trochę mi zrzedła. Jak oceniam całość?
Ta książka jest zła.
Przynajmniej dla mnie. Opowiada ona historię miłości Liny i jej męża Siergieja Prokofiewa. Lina była muzą, kochanką i żoną wielkiego kompozytora, a ich historia rozgrywa się na tle wydarzeń XX wieku, na tle drapaczy chmur Nowego Jorku oraz w kręgu artystów paryskiej awangardy. Na co dzień spotykali się z Coco Chanel, Hemingwayem, Picassem, Matisse’em, Ravelem, Diagilewem... Zaznaczmy na początku, że ta historia wydarzyła się naprawdę i nie, nie googlujcie sobie w trakcie czytania, kim oni byli, bo ja zrobiłam ten błąd i wydarzenia są 1:1, także udało mi się w cudowny sposób zaspoilerować sobie całą historię.
Sama historia Liny i jej postać są szalenie fascynujące i to było to, co utrzymało moją uwagę do samego końca, chociaż żałuję bardzo, że kończy się ona w momencie, w którym się kończy, a nie jest doprowadzona do końca jej życia, bo byłam bardzo ciekawa. Z drugiej strony jest to historia ich miłości, więc zakończenie w tamtym momencie wydaje się sensowne, a rozczarowanie jest tylko i wyłącznie po mojej stronie.
No a sama miłość... Miała to być historia wielkiej miłości i faktycznie jest. Tyle, że dla mnie ten związek jest cholernie toksyczny, decyzje Liny idiotyczne, a jej wręcz zaślepienie Siergiejem sprawiało, że miałam ochotę krzyczeć, bo ona nie widziała, jak bardzo gość ją krzywdzi. Nie rozumiem tego związku, nie podobała mi się ich relacja i czytanie o niej sprawiało mi wręcz fizyczny ból, bo nie rozumiem, dlaczego niektóre kobiety świadomie tak siebie krzywdzą. Sam Siergiej? Rozpieszczony egocentryk, który nie potrafi dostrzec, ile tak naprawdę poświęca dla niego żona! Ileż ja frustracji wylałam przy tej książce to wiem tylko ja...
Nie wspomnę już o ilości faktów historycznych kompletnie niewnoszących nic do historii. Rozumiem nakreślenie ram czasowych, uświadomienie nam, w jakich czasach to się dzieje, ale czy ja potrzebuję bardzo dokładnego opisu, co dzieje się na jakiejś opuszczonej przez boga wyspie, na której bohaterowie nigdy nie postawili stopy? Czy ja potrzebuję opisu całego dnia pogrzebu, przygotować i uroczystości Lenina? NIE POTRZEBUJĘ, BO TO NIC NIE WNOSI. Powiem Wam szczerze, że jakbym chciała poczytać i historii Rosji, o Leninie, o gułagach, to przeczytałabym książkę historyczną... (Jeśli to był Stalin, to wybaczcie, mylą mi się).
To mogła być świetna książka, bo postacie są fascynujące, ale została tak źle zaplanowana. Szkoda wielka, bo ja fanem historii nie jestem, a to jest doskonały sposób, żeby dowiedzieć się czegoś nowego.
To już wiadomo skąd taka liczba stron, skoro tyle tam niepotrzebnych faktów historycznych. Ja powieści historyczne lubię i nie przeszkadza mi duża ilość historii w nich, pod warunkiem że ma jakiś wpływ na fabułę. Jeśli nie, to po co to?
OdpowiedzUsuńNo właśnie!
Usuń