Ludzie mówią, że najgorsze na świecie jest patrzeć, gdy ktoś bliski umiera, że właśnie wtedy nasze serce rozpada się na milion kawałków i nigdy więcej się nie sklei. Wcześniej też tak myślałam. Dzisiejszego poranka zmieniłam zdanie. Najgorsze nie jest wcale bycie przy ukochanym w ostatnim dniu jego życia, trzymanie go za rękę i wspieranie. Najbardziej destrukcyjne doświadczenie na świecie to wiedzieć, że ukochana osoba zniknęła na zawsze, i nie mieć pojęcia, gdzie jest, czy w ogóle żyje, czy jest bezpieczna, co u niej. Najgorsze są niepewność i niemoc, które niszczą nas w każdej sekundzie dalszego życia. Nie ma grobu, który można odwiedzić, nie ma końca i możliwości przejścia żałoby. Nie ma definicji tej relacji, jest pieprzony wielokropek i nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie jakiś ciąg dalszy. Nadzieja miesza się z szaleństwem.
"Ukryte w ciszy" to historia, która zostanie ze mną na zawsze, która wywołała we mnie ogromnego kaca książkowego i którą przeczytałam dwa razy, dzień po dniu i do której na pewno jeszcze kiedyś wrócę. To ten rodzaj opowieści, który trafia w najczulsze kawałki duszy, wije tam sobie gniazdko, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Po przeczytaniu tej powieści, zatrzymałam się w miejscu z ogromną niechęcią do kolejnych historii, musząc poukładać sobie w głowie sercu historię.
Felicja wydaje się być zwyczajną nastolatką, lubianą, popularną, zakochaną, ale tak naprawdę cierpi w ciszy, rozpada się na kawałki na oczach wszystkich, ale nikt nie widzi jej prawdziwego ja. Dopóki nie poznaje Nikodema, zbuntowanego syna dyrektora szkoły, który nie trzyma się żadnych zasad. Wystarczyło mu jedno spojrzenie na zdjęcie Felicji i odkrył tak starannie skrywaną przez nią prawdę, przenikając do jej świata. Między nimi nawiązała się nić porozumienia, oboje chowają głęboko w sobie tajemnice i sekrety, które powoli niszczą ich od środka.
Nie jestem typem osoby, która cierpi na kaca książkowego. Zazwyczaj po skończeniu jednej książki od razu ląduję w następnej historii, nie lubię zbyt długo tkwić w jednym świecie, dlatego tym bardziej zdziwiła mnie własna reakcja na tą książkę. Po jej przeczytaniu poczułam się usatysfakcjonowana, spełniona, dopieszczona, ale jednocześnie przepełniona wieloma emocjami, które potrzebowały czasu i miejsca, żeby dojrzeć i odnaleźć swoje miejsce.
Historia Felicji i Nikodema jest najeżona emocjonalnym bagażem i trafi do każdego, kto choć raz w życiu natrafił na takie emocjonalne bagno, odnajdzie tu cząstkę siebie. Warto się nad nią zatrzymać, pomyśleć i polecić dalej, bo już dawno nie trafiłam na tak dobrą lekturę. Postacie są świetnie napisane, tak boleśnie nieidealna i dalekie od perfekcji, jaką się widzi na codzień, a jednocześnie tak ludzkie i prawdziwe. Takie swojskie, bliskie, są odzwierciedleniem nas samych.
Choć książka ma niecałe 300 stron, jest kompletną, dopracowaną historią, a ja zostaję pod wrażeniem, że w tak niewielkiem objętości można zmieścić tyle wartościowej treści. Ogromny plus też za ukazanie zaburzeń psychicznych i potraktowanie ich jako prawdziwy, realny problem, z który można sobie radzić i można żyć. Moje serce na przemian rozpadało się na kawałki i puchło z dumy. To historia, od której się nie oderwiecie, której nie będziecie chcieli odłożyć na bok.
Proszę, przeczytajcie ją.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostawiając komentarz uzdrawiasz jedną magiczną istotę. Zostaw po sobie ślad!