Dziedzictwo ognia nie podobało mi się tak bardzo, że długo nie miałam ochoty wracać do Maas. Po drodze przeczytałam jeszcze te nieszczęsne opowiadania, która totalnie zmiażdżyły moje chęci do tego świata. Ale jak zwykle odezwał się mój wewnętrzny masochizm, który nie pozwala mi zostawiać niedokończonych serii, poza tym przyznaję, że gdzieś tam w głębi ducha zaczęłam jednak tęsknić.
I po raz kolejny naszła mnie myśl, że Maas jest mistrzynią pisania o niczym, bo nigdy nie wiem, dlaczego jej książki mają taką potężną objętość i gdyby mnie ktoś zapytał o to teraz, to nigdy bym nie powiedziała, że to wielkie tomiszcze ma ponad 900 stron, bo akcji tam na pewno tyle nie ma. Raczej niepotrzebne zapchaj dziury, które wyrzuciłam z pamięci.
A mimo to przez tą książkę się płynie. Może nie przez pierwszą połowę, ale jednak. Ze względu na jej ogromną objętość chwilę mi zajęło, zanim ją skończyłam. Przyznam szczerze, że były takie momenty, kiedy zwyczajnie brakowało mi motywacji, ale druga połowa marca jest dla mnie taka, że trochę się od książek odbijam, więc cóż. Druga połowa już poleciała z górki, a ostatnie jakieś 40% przesłuchałam na wdechu w ciągu jednego dnia, więc zdecydowanie o czymś to świadczy.
I mimo niedociągnięć, niepotrzebnej treści i w ogóle to chwilowo mój ulubiony tom zaraz po pierwszym! No i przede wszystkim Rowan, o którego istnieniu zupełnie zapomniałam, a który idealnie wpasował się w historię i nadał jej tempa. Nie mogę się doczekać, aż dowiem się, co będzie dalej i mam szczerą nadzieję, że jednak dostanę więcej akcji, a mniej dialogów, bo przez to wszystko mam wrażenie, że trudniej mi zapamiętać fabułę (choć wydarzenia wracają po dłuższej chwili).
Oby tak dalej!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostawiając komentarz uzdrawiasz jedną magiczną istotę. Zostaw po sobie ślad!